wtorek, 15 września 2015
Pan Bóg w rodzinie
Od obozu w Ostródzie minęło już półtora miesiąca, więc chyba można pokusić się o pewne podsumowanie.
Wyjechaliśmy na obóz w niezbyt miłych nastrojach. Po prostu mocno się posprzeczaliśmy, a rozmaite niedomówienia i brak dialogu spowodowały, że wyładowanie to urosło do rangi awantury. Tak czy siak - u nas mimo wielu starań i podjętych działań sprawa jedności w małżeństwie/rodzinie od zawsze była wyzwaniem. Bardzo trudna historia małżeńska, konflikt na konflikcie i brak przejrzystości nie tylko w dziedzinie finansowej rezonowały okrutnie - kłótnie, brak porozumienia, ogromne zniechęcenia...w tej atmosferze rosły dzieci, zbuntowane, niejednokrotnie niechętne, myślę, że zalęknione... We wspólnocie znaleźliśmy konkretna pomoc dla budowania jednosci małżeństwa, a w konsekwencji i rodziny i Słowo Boże weszło konkretnie w nasze życie rozpoczynając swą gigantyczną pracę w procesie nawrócenia każdego z nas. To była jednak droga, którą szliśmy równolegle, ciesząc się z ocalonego małżeństwa, jednocześnie widząc, jak bardzo brak jedności jeszcze między nami i jak bardzo to boli... A marzenia mieliśmy piękne... wspólnota rodzinna, jeden stół, uwielbienie pełne mocy pokolenie z pokoleniem, a ja (Basia) szczególnie - praca dla Królestwa. Tylko i wyłącznie. Zamiast tego mieliśmy jednak póki co poróżnienie, weekendowe wyładowania rodzinne, brak czasu/ochoty i pomysłu na wspólne spędzenie czasu i... niewolniczą harówkę w szkole oddalonej o 30 km (Basia) z całym dobrodziejstwem pracy przynoszonej do domu. Frustracja, delikatnie mówiąc, zmęczenie, bezsilność.
Basia: Ostróda Camp - zobaczyłam informacje o obozie i stwierdziłam, ze nie ma innej opcji, to dla nas. Miałam ogromne pragnienie zobaczyć i przeżyć nawrócenie dzieci, ich radykalny zwrot w kierunku Jezusa - krótko przed wyjazdem miałam sen, w którym słyszałam ogromny szum "jakby uderzenie gwałtownego wichru", a odczytałam to jednoznacznie jako zapowiedź czegoś, co będzie nie tyle powiewem, ale działaniem żywiołu Ducha i mocy. Oczekiwałam więc, oczywiście, przełomów na moich oczach, przy czym na sercu miałam szczególnie starszego syna. Dzień za dniem mijały podczas tygodniowego obozu, ale Janek... jakiś taki wciąż ten sam. Tymczasem na obozie dzieją się rzeczy świetne! Słucham świadectw o rodzinach w misji i nieśmiało, delikatnie porusza się moje serce pod wpływem subtelnej zachęty. Dostajemy narzędzia do pracy z dziećmi i rodzinami - sposoby na modlitwę, uwielbienie w rodzinie (żegnaj, schemacie!), słuchanie słowa Bożego. Do tego czas w rodzinie - kajaki, plażowanie, boisko... i On. Pan z nami. Ten, który JEST - przenika sobą wszystkie sytuacje, okoliczności, widzi przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ten, który przemienia serca, sam tworzy jedność, bo On jedność ukochał - taki właśnie pracuje w nas podczas tego tygodnia. Ja wołałam do Niego w akcie desperacji - Panie, Tobie zależy na relacji z Jankiem - weź proszę, i zrób to, obudź w nim się, porusz, zmień! I zmienił - ale zaczął ode mnie i od mojego męża. Kierując nas ku sobie nawzajem i ku dzieciom, scalając, wzmacniając więzy. Olek zrozumiał, że skoro jestem typem LIONA, próżno ode mnie wymagać braku kontroli, ja zaś przekonałam się, że mieszanka Wydry z Retrieverem nie zaowocuje chęcią dowodzenia i wzmocnieniem zasadniczości u mojego męża. Odpuściliśmy sobie i... to też przyniosło błogosławiony efekt. Gdy pytałam Pana, od czego zacząć w wychowaniu moich chłopców, usłyszałam jedno słowo - przyjmij, Zaakceptuj - wtedy wejdziesz głębiej. Pokażę Ci, co dalej.
Wzrastamy w akceptacji. Pan prowadzi. Janek radykalnie się nie nawrócił - decyzja o przyjęciu Jezusa jest jeszcze przed nim, przed Tymkiem także. Widzimy jednak, ze jest spokojniej. Stabilniej, bezpieczniej. Dzielimy się wieczorami, korzystając z narzędzi z woreczka i instrukcji obsługi. Powoli wdrażamy dzieci do słuchania głosu Bożego i ... bywa, ze łapią oni połączenie bezpośrednie! Ja (Basia) ,nie wróciłam do pracy - jeszcze w czerwcu zdecydowałam o urlopie do końca wakacji 2016. Ogarniam (lion tego potrzebuje jak powietrza) domowe obowiązki. Kocham być na domowym posterunku. Przed nami cały czas pojawiają się wyzwania, ale wraz z nimi i zachęta do słuchania Pana, zachęta do nadziei w Nim. Razem z mężem powoli odczytujemy powołanie do bycia w misji. Nie wiemy, jak to będzie (finanse, praca etc.), ale stoimy w zaufaniu. On wie ;) Póki co stoimy na progu zaangażowania w służbę dla rodzin we wspólnocie. Chcemy, aby dzieci, całe rodziny miały doświadczenie Bożego nadnaturalnego prowadzenia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)